Jarzyna czyta Uroczystość jako sztukę o ojcobójstwie. Mówi o świecie, w którym Izaak ofiarował Abrahama, bo nie znalazł w nim ani Boga, ani prawdy, ani czystości. Reżyser świadomie ucieka od bluźnierczo-mitycznego szkieletu tej opowieści. Myli tropy, starannie ukrywa symboliczne gesty. Niczym jakiś teatralny Pan Freud zrywa z ludzi maski, pozbawia ich dostojeństwa, wydłubuje z głów emocje, kłamstwa i winy. Lecz jednocześnie nie doprowadza do wstrząsu, nie leczy, nie hipnotyzuje widzów. Po prostu wciąga w wir zdarzeń, każe z niepokojem śledzić walkę między Ojcem i Synem.
Ojciec Jana Peszka to człowiek, który nie ma wstydu, wyrzutów sumienia. Peszek zamienia go w pozbawiony emocji automat, przez którego pancerz pozornie nic się nie przedrze. Helge jest skupiony wyłącznie na celebracji własnej patriarchalnej dostojności; jak godnie kroczyć, jak elegancko siedzieć. Jest niewinny, bo nic nie pamięta. On swoje grzechy wobec dzieci wyparł ze świadomości, choć każde z nich skrzywdził.
Reżyser prezentuje się tu jako prawie racjonalista. Adaptując dramat, usuwa sceny z duchem Lindy. Obecność zmarłej siostry Christiana objawia się tylko w falujących foliowych firankach, którymi przesłonięty jest prysznic w łazience.