Otrząsnęli studentami
2006-12-15 13:11:25 | WarszawaW gmachu SGH pojawiłem się już o 19.00.
Godzinna obsuwa - dało się przewidzieć. W powietrzu wisiał słodki zapach
podniecenia. Być może dlatego, że jak usłyszałem od jednego z koordynatorów:
"Przy organizacji pracuje 250 osób i każdy ma w Tym swój udział".
Momentami miałem jednak wrażenie chaosu, ale uspokajano mnie "na tym
etapie wszystko idzie zgodnie z planem...". Dziwny to plan wpuszczać ludzi
kiedy Paprika Korps grała jeszcze próbę...
Po obejrzeniu supportu można było odnieść wrażenie, że
polska publika nie jest jeszcze gotowa na supporty, albo to polskie młode
zespoły nie są jeszcze przygotowane do rozgrzewania ludzi przed występem
gwiazd. Pałeczkę musiała przejąć Paprika Korps grająca jako pierwsza. Ludzie
nieśmiało wypełniali terakotową posadzkę auli spadochroniarskiej, lecz przy
trzecim numerze energia bijąca ze sceny miała już swoje odzwierciedlenie w
pogo. Po raz wtóry, zespół dał do zrozumienia publiczności, że niezależnie od
szerokości geograficznej, można grać dobry dub na swój sposób. Mimo fatalnej
akustyki sali i dosyć ograniczonej ilości czasu udało im się nadać imprezie
odpowiedniego pulsu. Po secie Papriki mogło być tylko lepiej. Kiedy zeszli ze
sceny ciszę zakłócili urodziwi konferansjerzy. To chyba kwestia słabych nagród,
że w konkursach w większości brali udział sami organizatorzy (łatwo dało się
ich rozpoznać po czerwonych opaskach na rękach). Publika oponowała, lecz gdy
tylko pojawił się Kuba z Happysad dziewczęta zapiszczały. Niewzruszony tym
faktem wtykał kable w odpowiednie dziurki. Światła przygasły, SGH zamieniło się
w średniowieczną katedrę ;) z tysiącem rozwrzeszczanych fanów skandujących
HA-PI-SAD.
Byłem zdumiony kondycją fizyczną prezentowaną przez
chłopaków, koncerty grają praktycznie dzień w dzień, a tutaj od tak po prostu
wchodzą na wysokie obroty, z których trudno im przez resztę koncertu zejść.
Ludzie dostali to za co zapłacili 30 złotych kupując bilet. Zdecydowanym atutem
Quki (wokal) jest dobry kontakt z publicznością, czego wyrazem były bisy po
których to publiczność nie dawała im w dalszym ciągu zejść ze sceny. Myślę, że
gdyby nie to, że na każdy zespół było przeznaczone 60 minut to Happysad mogłoby
grać parę dobrych godzin.
Kolejny był Akurat. Zaczęli dość nietypowo, bo od wariacji
na dwie gitary na temat "Chan Chan" (Buenavista Social Club).
Tasiemcowe, naprzemienne solówki obydwu gitarzystów nie słabły przez dobrych
kilka minut. Początkowo ludzie nie wiedzieli za bardzo jak mają na to
zareagować. Rozwiązanie przyszło szybko - polecieć na fali. Dla wielu nie
kończyło się to miło, przez wyjątkowo bezczelną tego wieczoru ochronę. Nie jest
to jednak odosobniony przypadek bowiem stołeczne kluby koncertowe mają to do
siebie, że zatrudniają mało rozgarniętych bramkarzy [sic].
Zespół chyba jednak nie zdawał sobie z tego sprawy, zajął się wykrzesaniem z
ludzi resztek energii, i udało im się to z niewątpliwym sukcesem. Pierwsze 20
minut koncertu zagrali jednym ciągiem. Ostatnia nuta piosenki była pierwszą
następnej. Wokalista wymachiwał rękami niczym szaman, jak mówił po koncercie
energię przejął od Grabaża z koncertu PP na którym byli kilka godzin wcześniej.
Klimat na scenie przypominał mi momentami koncerty Dżemu :), choć jeżeli chodzi
o jakość tworzywa artystycznego są to dwa zgoła różne zespoły. Ujmującym
momentem koncertu było wokalne wspieranie Akuratu przez publikę.
"Demo" krzyczane na każdą pierwszą nutę taktu nadawało tej piosence
niesamowitej jakości.
Nie wiedzieć czemu kazano im skończyć pół godziny
wcześniej...
Tomasz Wódkiewicz